Akademik kojarzy się raczej z radosnymi czasami studenckimi, ze swobodą i brakiem większych zobowiązań, i oczywiście z nieustającą imprezą. Wprowadzając się w czwartym roku małżeństwa na piętro dla pracowników i doktorantów mieliśmy nieco inną perspektywę. Mieszkanie w akademiku nie była to sytuacja idealna czy wymarzona – raczej kompromis pomiędzy kwestiami ekonomicznymi i wygodą. Okazała się jednak ciekawą przygodą oraz dobrą szkołą pewnych rzeczy, o których napiszę poniżej.
- Motywacja do działania. Wiedziałam, że akademik nie może być rozwiązaniem na stałe. Brak własnej kuchni, pralnia na żetony, maleńka przestrzeń – to wszystko motywowało do zakasania rękawów i postarania się o zmianę sytuacji. Przedtem motywacja do szukania własnego mieszkania była słabsza – tutaj półtora roku wystarczyło, aby trafić na swoje. Zarysowało się konkretne marzenie, a za nim poszła chęć do wszelkiego niezbędnego działania. Proste.
- Minimalizacja stanu posiadania. 16 metrów kwadratowych to nie przelewki. Musiałam się nauczyć trudnej sztuki wybierania pomiędzy niezbędnym a koniecznym. Wszystkie przedmioty musiały mieć swoje miejsce. To w akademiku zaczęła się moja przygoda z określaniem własnego stylu – możliwość zagospodarowania czterech małych półek i kilku wieszaków sprawiła, że intuicyjnie wybrałam ulubione ubrania. Reszta trafiła na przechowanie u rodziny – z dużą częścią już się pożegnałam, bez żalu.
- Świetna lokalizacja. Akademiki zazwyczaj położone są w centrum, albo przynajmniej blisko uczelni. Nasz był skomunikowany idealnie – blisko szybkiego tramwaju, w odległości góra kilku przystanków od wszystkich miejsc potrzebnych na co dzień. Wygoda związana z brakiem dojazdów jest nie do przecenienia.
- Bez porządku nie da rady. Na tak małej przestrzeni jakikolwiek bałagan natychmiast generuje wrażenie totalnego chaosu. O niezrobieniu łóżka nie mogło być mowy. Nigdy nie byłam przesadnie pedantyczna – tutaj okoliczności nieomal zmusiły mnie do pieczołowitego zadbania o estetykę otoczenia. I dobrze, bo stało się to całkiem przyjaznym nawykiem.
- Docenianie tego, co się ma. Jasne istniały pewne niedogodności – ale akademik miał też szereg zalet. Nie musiałam martwić się o rachunki (a nawet o pranie pościeli!). Mieszkałam w ładnie urządzonym i odnowionym pokoju, z naprawdę fajną łazienką (wręcz lepszą od poprzedniej). Wszelkie naprawy, z przepaloną żarówką włącznie, wymagały tylko zgłoszenia tego na portierni (a panowie instalatorzy byli weseli i przemili!). I wreszcie – ten widok z siódmego piętra. Bycie budzonym przez wschód słońca to coś, czego mi będzie brakowało.
Akademik miał sporo wad, czasami miałam serdecznie dość braku własnej kuchni i konieczności biegania do wspólnej, znajdującej się na końcu korytarza. Zniechęcało to do gotowania, które niegdyś było jedną z moich ulubionych rozrywek. Jednak starałam się nie skupiać na tym, przeciwnie, znajdować jasne strony oraz starać się maksymalnie uprzyjemnić ten pobyt. Znajdowanie pozytywów w każdym zakręcie życia naprawdę pomaga je znosić, a nawet ograniczoną i obwarowaną różnymi zakazami przestrzeń (jak niemożność powieszenia czegokolwiek na ścianie) można uczynić ładną i przyjazną.
Półtora roku w akademiku będę wspominać jako ciekawą i nietypową przygodę (wielu znajomych nie mogło się temu nadziwić!), i mimo radości z przeprowadzki odkryłam, że przywiązałam się do tego miejsca, w którym spędziłam wiele miłych chwil. W końcu to my kształtujemy przestrzeń i sprawiamy, jak zostanie zapamiętana. Dom studencki wcale nie musi być taką straszną opcją!
Artykuł Czego nauczyło mnie mieszkanie w akademiku? pochodzi z serwisu Świeczek.